Co tak naprawdę wydarzyło się na Camino de Santiago i jak odnalazłem siebie.

O wielu rzeczach nie pisałem rok temu, bo uznałem, że wtedy było ważniejsze co innego. Nie pisałem o tym wcześniej i niewiele osób wiedziało o tym, co tak naprawdę wydarzyło się podczas tej drogi i jak udało mi się odnaleźć siebie.

Pisałem, że były to 102 km, 23 godz i 29 min nieustannego marszu, nie dając ani razu odpocząć nogom. Miały być 102, dlatego tak napisałem, finalnie było to minimum ze 110 km, bo wielokrotnie zgubiłem się na trasie… Nie wiedzieć czemu trasa, która prowadziła przez górzyste szlaki, lasy itp. w nocy nie była oświetlona…

Idąc w butach za 10 €, dwoma plecakami, które okazały mi się nie przydatne, bo po wyjściu z mieszkania stwierdziłem, że skoro to miały być tylko 102 km, to by nadać temu większe znaczenie, postaram się zrobić całą trasę, ani razu nie siadając i nie dając nogom odpocząć.

Przez to plecaki stały się mi zbyteczne i okazały się moim gwoździem do trumny, bo bolały już nie tylko nogi, ale i całe ciało. W trakcie marszu zgubiłem wodę, więc zrywałem pomarańcze, niestety nie były one takie jak ze sklepu… Ich kwas sprawił, że przez ząb spuchła mi połowa twarzy.

Gdy wbijasz w nawigację i widzisz, że przez 3 km szedłeś w złą stronę i teraz musisz wrócić i to już sprawia, że jesteś 6 km w plecy, nie to jest jednak najgorsze… Nie masz już sił, a nawigacja Ci pokazuje, że przed Tobą jeszcze ponad 6,5 h marszu…

Idąc w butach ze szmaty po ciemku przez las i górskie ścieżki uderzasz palcami w wystające korzenie i kamienie, kilkukrotnie prawie skręcając przy tym kostki…

Dodatkowo szedłem bez muzyki, by jeszcze bardziej sobie to utrudnić, chciałem zostać sam na sam ze swoimi myślami, a gdy po 60 km ciało zaczęło mi już powoli odmawiać posłuszeństwa, myśli wcale nie były już po mojej stronie… Wręcz przeciwnie, nieustannie miałem w głowie myśli, by się poddać albo chociaż na chwilę usiąść i dać odpocząć nogom… Szczególnie intensywne podczas marszu, za sprawą bólu w momentach, gdy pękały kolejne odciski na stopach…

200 myśli na sekundę, by usiąść, by się poddać, wiedziałem, że nie mogę, wiedziałem, że nie idę tam dla siebie, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało… Podczas gdy po raz kolejny zgubiłem się już w Santiago de Compostela, znowu wbiłem w nawigację, pokazała coś koło 5 km, zrobiłem kilkadziesiąt metrów i znalazłem punkt z tabliczką.

Wystawiony na próbę po raz pierwszy. Kto będzie wiedział?

Gdy znalazłem mapkę z punktem i zobaczyłem 7,5 km zamiast 5, które pokazywała nawigacja, stwierdziłem z oburzeniem, że to pierd#lę i idę według nawigacji… Przeszedłem z jakieś 10, może 15 metrów, po czym stanąłem i zacząłem się bić z myślami. Przeszedłem ponad 100 km, czy naprawdę chcę się poddać pod koniec? Wróciłem do mapki walczyć dalej z myślami.

Czułem się nie fair wobec wszystkich tych, którzy ukończyli wyznaczoną trasę. Kto będzie wiedział? Przecież nikt z tych ludzi się o tym nie dowie… Jednak wizja skrócenia tej męczarni o godzinę wygrała i ruszyłem znowu z nawigacją, zatrzymując się dokładnie w tym samym miejscu co chwilę wcześniej.

Kolejne fale myśli zaczęły kłębić mi się w głowie, wróciłem znowu do mapki, wiedziałem, że co najmniej jedna osoba z moich znajomych z łatwością by przeliczyła moje tempo i wiedziałaby, że oszukałem. Ch#j najwyżej napiszę, że doszedłem później… Kto będzie wiedział? Znowu ruszyłem drogą na skróty, po raz 3 zatrzymując się dokładnie w tym samym miejscu i po raz kolejny decydując się jednak powrócić.

Wystawiony na próbę po raz trzeci. Znów padło to samo pytanie: Kto będzie wiedział?

Tym razem jednak coś się zmieniło… A odpowiedź, która wtedy padła zmieniła wszystko. W tamtym momencie sprawiła, że odnalazłem siebie, mimo iż w zasadzie powinna być oczywista.

Kto będzie wiedział? JA będę wiedział!

W Pontavedra po raz pierwszy odnalazłem spokój w życiu, a w Tamtym momencie chyba tak naprawdę po raz pierwszy naprawdę odnalazłem siebie. Te 3 słowa zmieniły wszystko, wtedy zrozumiałem, że nie ma już drogi odwrotu, a jedyną słuszną drogą była ta, którą podpowiadało mi serce. I choć odpowiedź ta powinna przyjść mi jako pierwsza, to chyba jednak dobrze, że się tak nie stało.

Nie mieli znaczenia inni, bo w tamtym momencie odnalazłem siebie, nie chodziło już o to, by kogoś udawać, zgrywać nie wiadomo kogo przed innymi, chodziło jedynie o to, by dotrzymać danego sobie słowa i wartość tego okazała się znacznie większa niż cała reszta. Później podczas mojej włóczęgi było mi dane zrozumieć, że właśnie w tym kryje się klucz do prawdziwej pewności siebie.

Czy było łatwiej mimo podjęcia „słusznej” decyzji? Ni ch#ja… Kląłem do znaków pokazujących pozostały dystans, że mnie robią w ch#ja, wtedy zrozumiałem teorię względności… Bardzo łatwo jest ją zrozumieć, gdy patrzy się na nią przez współczynnik bólu, „te same” 10 km z początku trasy, gdy byłem pełen sił, nie były tymi samymi 10 km, gdy zostały przemnożone przez współczynnik bólu, gdy każdy krok był krokiem przez mękę, gdy przestało to przypominać marsz, a było jedynie powłóczeniem nogami.

Ponad 13,5 h szedłem, nie mając już sił, wtedy było mi dane doświadczyć, czym jest prawdziwa siła woli, przez ten czas w głowie praktycznie tylko jedna myśl, by się poddać, odpocząć i za każdym razem tylko jedna odpowiedź – NIE!

„Jeżeli idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się” – Winston Churchill.
Gdybym wtedy usiadł to bardzo prawdopodobne, że bym już nie wstał…

Zrobiłem w życiu sporo wymagających rzeczy ta jednak była paradoksalnie znacznie bardziej wymagająca niż przebiegnięcie maratonu z naderwanymi mięśniami czy włóczęga przez Hiszpanię.

Jedna rzecz okazała się znacznie trudniejsza od tego wszystkiego, przestałem w końcu uciekać… Całe życie przed czymś uciekałem, wydawało mi się, że uciekam przed problemami, wyzwaniami, trudnymi sytuacjami, strachem, bliskością itd. Kiedyś się śmiałem, że nawet jak uciekam, to przynajmniej uciekam w dobrą stronę, w pracę, książki, rozwój, podróże, sport, marzenia etc. Mimo iż dla postronnego obserwatora wydawać by się mogło, że chłopak po prostu ma ambicje, gdy tak naprawdę jedynie uciekał.

Prawda, mimo iż bolesna okazała się bardzo oczyszczająca, gdyż tak naprawdę przez całe życie aż do tamtego momentu nie uciekałem przed tym wszystkim a jedynie przed samym sobą…

W Pontavedra po raz pierwszy odnalazłem w sobie spokój. Podczas Camino de Santiago odnalazłem siebie. Po powrocie do Polski i sytuacji z mamą zrozumiałem, że jestem zdolny do rzeczy, o które sam bym siebie nawet nie podejrzewał, stając się tym, kim zawsze chciałem być, a nigdy nie potrafiłem. Podczas włóczęgi przez Hiszpanię ze swojego największego wroga stałem się swoim najlepszym przyjacielem ❤