Z początku miało to wyglądać zupełnie inaczej, miał to być wpis ze zabawniejszymi historiami z podróży, ale zmienił się coś, w czego sam się nie spodziewałem. Zastanawiałem się, czy nie rozgraniczyć tych treści, bo nie bardzo mi do siebie pasują, ale skoro taki związek przyczynowo skutkowy mnie do tego doprowadził… Więc takim to zostawię.
Co do interakcji z ludźmi, to zaraz przypomnę sobie kilka historii. Pierwsza, która przychodzi mi na myśl, samych początków, może nie jest to historia typowej interakcji, ale wciąż mnie śmieszy.
Redondela (miasto, przez które przechodzi Camino de Santiago) patrzę, idzie pani, po której z daleka widać, że z ruchem na co dzień, to ona zbyt wiele wspólnego nie ma… Neonowo-różową koszulkę prawdopodobnie dobierała pod kolor twarzy 😅 Szła ledwo żywa, łapczywie walcząc o każdy oddech. Nie, żeby nic ze sobą nie niosła, bo przecież miała saszetkę na biodra, całą resztę niósł jej facet. Nadmienię tylko, że cała akcja rozgrywa się w stosunkowo płaskim i mało wymagającym terenie.
Niby co w tym wszystkim zabawnego? Akurat siedziałem, gdy na mnie spojrzała, jak gdyby nigdy nic, lecz po chwili dostrzegła mój plecak i na jego widok dosłownie w tej samej sekundzie dostała odruchu wymiotnego 🤢 haha wciąż mam ten obraz przed oczami 😂 naprawdę myślałem, że nie wytrzyma… 😅
Jak mam być szczery, to lubię wkraczać na Camino de Santiago, nawet nie tyle by przypomnieć sobie to, co wtedy… ale by przynajmniej przez chwilę nie patrzyli na mnie jak na ufo…👽😅 Jakkolwiek mogę się wtedy wtopić w tłum.
Mimo iż to ja teraz robię za turystę, to przechodząc przez wioski, które chyba dawno nie widziały nikogo obcego, to mam wrażenie, że to ja staję się wtedy główną atrakcją turystyczną… Nagle wieś jakby zamiera, wszyscy patrzą z niedowierzaniem w oczach. Czasem widzę jak ktoś w oknie woła pozostałych członków rodziny, by też mogli sobie zobaczyć. Niekiedy dziecko wbiega do domu, informując rodziców, a potem tylko widzę, jak się firanki ruszają w oknach…
Czy naprawdę nigdy nie widzieli gościa chodzącego z „lodówka” na plecach? Choć ostatnio zacząłem rozważać również inną teorię: zważywszy na to, iż nie ma takiej ilości czasu, którego nie byłbym w stanie przeznaczyć na zbieranie jeżyn po drodze 😅 To jeśli moja twarz potrafi wyglądać podobnie do moich dłoni, to najprawdopodobniej dla osoby postronnej wyglądam jak kanibal świeżo po posiłku, który we wcześniej wspomnianej lodówce pewnie ma ze sobą jeszcze „małe co nieco” 😁
Będąc przed Portomarín, idę sobie wzdłuż Camino de Santiago i słyszę, jak ktoś mnie woła z drugiej strony ulicy. Zaczynamy rozmawiać, on słysząc, że nie jestem nativem, pyta się, czy gadam po angielsku. Więc odpowiadam, że tak. Na co on zaczyna wołać swoją kobietę, bo się okazuje, że on nie… 🤣 Stopuję go, przechodząc jednocześnie na drugą stronę, zapewniając, że jakoś się dogadamy. W międzyczasie i tak gdzieś z drzwi wyłania się jego kobieta, dołączając do konwersacji, jednak dalej ciągniemy po hiszpańsku.
Pytali mnie o bar, restaurację czy jakaś była stamtąd skąd szedłem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak, ale stosunkowo daleko tłumacząc im, że znacznie bliżej będą mieli do miasta w przeciwnym kierunku i obrazując im to na nawigacji.
Porozmawialiśmy chwilę o Camino de Santiago, tak jak większość widząc mnie z plecakiem również myślą, że zmierzamy w tym samym kierunku. Wyprowadzam ich z błędu, opowiadając przy okazji swoją historię drogi do Santiago.
Ona z wyrazem bólu na twarzy zaczyna mi pokazywać swoje stopy, żaląc się przy tym. Fakt nie były w najlepszej kondycji, wiedziałem, że sporo przeszły i że ją naprawdę boli. Chcąc ją jakoś pocieszyć, powiedziałem jej, aby się nie martwiła, bo to jeszcze nic takiego i że jeśli chce, to mogę pokazać jej swoje, przy okazji mówiąc o swoich poczynaniach. Na nią akurat to zadziałało i odniosłem wrażenie, że nawet trochę ulżyło jej w cierpieniu. Niestety wiele osób mylnie interpretuje moje intencje, więc czuję się zobligowany do rozwinięcia tematu.
Nie chciałem w ten sposób umniejszać jej bólowi, deprecjonować, czy też go wyśmiewać, bo mimo iż fizycznie u mnie wyglądało to znacznie gorzej, to ją najprawdopodobniej bolało bardziej niż mnie.
Chciałem ją jedynie wybić ze stanu użalania się nad sobą, pokazać, że inni mogą mieć gorzej a mimo wszystko lepiej to znosić, obracając ból i niedogodności w żart i zmieniając ich postrzeganie, perspektywę, percepcję czy świadomość.
Nauczyłem się tego jeszcze z mamą, choć przyznaję, że z początku popełniałem ten sam błąd… Praktycznie wszyscy dookoła użalali się nad nią, łącznie ze mną… Do momentu, w którym przejrzałem w końcu na oczy i dotarło do mnie, że jej wcale to nie pomaga, a wręcz przeciwnie…
Musiałem zrozumieć bardzo bolesną rzecz, by zmienić postrzeganie, dotarło do mnie, że skoro i tak umiera… To niech przynajmniej umrze z uśmiechem na ustach… I zacząłem robić coś innego niż wszyscy, obracając praktycznie wszystko w żart, nawet te najcięższe rzeczy.
Czy jest to łatwe? Z początku ni cholera… Gdy wiesz, że osoba, którą kochasz, naprawdę cierpi, a ty momentami nawet wbrew własnym odczuciom zaczynasz obracać jej ból w żart… Tylko, gdy nagle widzisz, że pomimo tego całego bólu uśmiecha się czy nawet zaczyna się śmiać i czasami jest to jedyna krótka chwila, podczas której jest szczęśliwa, to zaczynasz dostrzegać w tym iskrę i robisz tego więcej by wzniecić płomień.
Czasami zdarzy się, że żart nie zaskoczy, zwłaszcza gdy masz specyficzne poczucie humoru, jak np. ja… Wtedy po prostu przeproś i wytłumacz, co było Twoją prawdziwą intencją, jaki efekt chciałeś wywołać. Rozmowa naprawdę potrafi wiele wyprostować.
Czasami można narazić się też na negatywne komentarze ze strony otoczenia, że to nie wypada, że to niemoralne etc. Owszem sam uważam, że są rzeczy, z których niekoniecznie powinno się żartować, ale czy wypada wpychać do grobu kogoś, kto jeszcze w nim nie jest, dobijając go przy tym żalem i rozpaczą?
Mogę być tym zły i najgorszym, ale dopóty kiedy widzę, że to, co robię, przynosi efekt, jaki chcę uzyskać, to nie przestanę.
Potrafiłem żartować z przeróżnych rzeczy… Jak już nie miała siły chodzić, pytałem, gdzie tak pędzi i żeby tylko wyrobiła na zakręcie. Potrafiła śmiać się, mówiąc, że i tak jest lepiej niż wczoraj.
Gdy leżała w szpitalu, miałem jeden stały żart na kończenie każdej rozmowy, nie wiem dlaczego, ale zawsze działał… Nie wiem, czy nie pamiętała, że już go mówiłem wielokrotnie, zawsze brała to, co mówiłem na poważne, tłumaczyła, śmiejąc się przy tym, zawsze się śmiała… Więc stwierdziłem, że dopóki to działa, dopóty będę go mówić, a działał do samego końca…
Widziałem, jak ludzie dookoła mnie nie radzą sobie z bezradnością i doskonale znam to uczucie, bo przez większość życia go nienawidziłem, gdyż sam nie potrafiłem sobie z nim radzić. Na szczęście z czasem przyszło do mnie zrozumienie, również bolesne, ale jakże potrzebne… Niektórym osobom nie da się pomóc, niektórzy wcale nie chcą naszej pomocy… Czasami jedyną rzeczą, którą można zrobić tak naprawdę, to po prostu BYĆ.
Choć czasami właśnie to jest najtrudniejsze i wtedy wiele osób zwyczajnie ucieka, odbierając przy tym sobie często jedyną możliwość pomocy. Nie mi oceniać, sam uciekałem przez większość życia… Mogę się tylko cieszyć, że gdy zrobiło się naprawdę ciężko, to wróciłem i byłem, ale chyba nawet nie potrafiłbym postąpić inaczej.
Pewnie każda sytuacja będzie wyglądała inaczej, z moją mamą wiedziałem, że to ma prawo zadziałać. Niemniej jednak wiem, że są też ludzie, którzy wręcz oczekują tego, by się nad nimi użalać.
Ona nie chciała, żebyśmy się nad nią użalali, nie chciałaby, abyśmy przez nią cierpieli czy płakali… I pomimo iż to czasem to tak kure#sko boli i bywa, że jest tak cholernie ciężko, to czasami warto wznieść się ponad swój ból, by nie dokładać go tym, co mają go już pod dostatkiem…
Nie bez powodu mówi się, że śmiech jest najlepszym lekarstwem, zwłaszcza gdy medycyna rozkłada ręce…